Od kilku tygodni przez media przetacza się fala doniesień o grupowych zwolnieniach pracowników. O ile jest to zwiastun zmiany starych trendów, to jednak sytuacja nie wygląda aż tak źle, jak ją malują.
Szerokim echem odbiła się informacja o zamknięciu fabryki Levi Strauss w Płocku. Nową pracę będzie sobie musiało znaleźć 650 osób. Była to kolejna wiadomość z całej serii podobnych doniesień. GE Power z Elbląga zamierza zwolnić 170 ludzi z powodu zamknięcia odlewni staliwa. Wcześniej informowaliśmy o zwolnieniach grupowych w Poczcie Polskiej, fabryce LM Wind Power Blades produkująca łopaty do turbin wiatrowych w Goleniowe, czy TE Connectivity Industrial, która podjęła decyzję o likwidacji zakładu i przeniesieniu produkcji do Maroka. Redukcje zatrudnienia o 6-7% – czyli ponad tysiąc osób – zamierza przeprowadzić także giełdowy Eurocash.
To tylko krótki wycinek długiej listy podobnych doniesień z ostatnich kilku miesięcy. Sprawa doczekała się nawet oficjalnej reakcji minister pracy. – Niezależnie od tego trzeba uważnie przyglądać się wszelkim procesom zwolnień grupowych i my jako ministerstwo te procesy monitorujemy" – powiedziała minister Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. A to dlatego, że sprawa (niestety) zrobiła się polityczna. Zwolennicy poprzedniej władzy otwarcie sugerowali, że wina leży po stronie nowego rządu. Wróciło nawet niesławne (bo nieprawdziwe) hasło: „Polska w ruinie.”
Ludzi znów zaczęto straszyć powrotem masowego bezrobocia i ogólnego kryzysu gospodarczego. Rzecz w tym, że o ile podawane informacje są prawdziwe, to już ich interpretacja jest w mojej ocenie mocno przesadzona.
Zacznijmy od znanego faktu, że złe informacje roznoszą się szybciej niż dobre. Idę o zakład, że w zalewie niusów o grupowych zwolnieniach większość pominęła informacje o rekrutacji 200 nowych pracowników w Dębicy czy przyroście zatrudnienia w sektorze bankowym. A przecież codziennie pojawiają się dziesiątki albo i setki ogłoszeń o pracę w drobnym biznesie. Tyle tylko, że one przecież nie trafiają na medialne czołówki . Zresztą media mają tę paskudną przypadłość, że gdy jakiś temat robi się głośny, to potem bywa rozdmuchiwany do granic absurdu, co zniekształca percepcję danego zjawiska wśród opinii publicznej. Tj. z jednostkowych przypadków buduje się narrację, która nie ma pokrycia w rzeczywistości.
Dane nie potwierdzają kryzysu na rynku pracy
Podobnie jest teraz ze zwolnieniami grupowymi. O temacie mówi się dużo, choć dane nie pokazują tu istotnych zmian. W marcu 2024 roku 159 firm zadeklarowało zwolnienia grupowe 17 tys. pracowników – poinformował niedawno Główny Urząd Statystyczny. Jak odnotował Marcin Klucznik z Polskiego Instytutu Ekonomicznego to 6. Najmniejszy wynik w ciągu ostatnich 21 lat. A jeśli uwzględnić skalę wzrostu polskiego rynku pracy w ostatnich 16 latach (gdy z zatrudnienie w gospodarce narodowej wzrosło z 8,0 do 9,8 mln etatów), to jest to jeden z najniższych wyników po 2007 roku. Zatem problem „masowych zwolnień” jest w znacznej mierze tylko kreacją medialną.
Czy mamy falę zwolnień grupowych? Nie mamy. [WĄTEK]
W końcu marca plany zwolnień ogłosiło:
👉159 firm. To 6-ty najmniejszy wynik w ciągu ostatnich 21 lat.Planowane zwolnienia grupowe mają dotyczyć:
👉17,0 tys. pracowników. To 10-ty najmniejszy wynik w ciągu ostatnich 21 lat. pic.twitter.com/8Z5RtwoP1a— Marcin Klucznik (@MarcinKlucznik) April 24, 2024
Uspokajająco wyglądają też statystyki z urzędów pracy. W marcu po zasiłek dla bezrobotnych zgłosiło się 33,6 tys. osób zwolnionych z przyczyn leżących po stronie zakładu pracy. Wynik ten jest zbliżony do tego, co obserwowaliśmy przez ostatnie dwa lata i blisko czterokrotnie niższy od tego, co widzieliśmy 10 lat temu, gdy stopa bezrobocia przekraczała 10%.
Dziś bezrobocie w Polsce jest zjawiskiem praktycznie nieistniejącym. W marcu stopa bezrobocia rejestrowanego (czyli w znacznej mierze fikcyjnego) wyniosła 5,3% w stosunku do 5,4% w marcu ’23, także 5,4% w marcu ’22 oraz 6,4% w marcu ’21. Jak widać wskaźnik ten od kilku lat utrzymuje się na stabilnym i niemal rekordowo niskim poziomie. Faktyczne bezrobocie mierzone za pomocą badań aktywności zawodowej (BAEL) w lutym 2024 roku wyniosło w Polsce zaledwie 2,9% i był to drugi najniższy wynik w całej Unii Europejskiej (liderem były Czechy z odczytem 2,6%).
– W danych statystycznych nie widać efektów zwolnień, o których rozpisują się niektóre media. Liczba osób, które trafiły na bezrobocie z powodu złej sytuacji zakładu pracy, była w marcu o 4 proc. niższa niż przed rokiem. Oczywiście wiele zwalnianych osób w ogóle nie trafia do urzędów pracy, ale jeżeli zjawisko zwolnień przybrałoby szeroki charakter, widzielibyśmy to w danych. A nie widzimy – konkludował na łamach „Pulsu Biznesu” ekonomista Ignacy Morawski.
Coś jednak jest na rzeczy
Napisawszy to wszystko, trzeba sobie jasno powiedzieć, że koniunktura na polskim rynku pracy nie jest już tak dobra, jak była przez poprzednie dwa lata. Po pierwsze, widzimy to w comiesięcznych danych z rynku pracy. W marcu zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw (tj. firm zatrudniających ponad 9 pracowników) zmalało o 9,7 tys. etatów po spadku o 4,8 tys. w lutym. Przekłada się to na spadek o 0,2% rdr. Może to i niewiele, ale od sierpnia 2022 roku zatrudnienie w dużych firmach częściej spada niż rośnie, utrzymując się na poziomie ok. 6,5 mln etatów. Schłodzenie widać też w danych o liczbie ofert pracy, których od połowy 2022 roku już nie przybywa.
To wszystko są sygnały, że polski rynek pracy powoli się „chłodzi” po covidowym boomie z lat 2021-22. Jest mniej ofert pracy, zatrudnienie już nie rośnie, aczkolwiek realne płace wciąż rosną w rekordowym tempie zbliżonym do 10% w skali roku (przynajmniej tzw. średnia krajowa). Pamiętajmy też, w jakim miejscu cyklu koniunkturalnego obecnie się znajdujemy. Polska gospodarka dopiero zaczyna przyspieszać po płytkiej i mocno nietypowej recesji z poprzednich kwartałów. Co więcej, zabiera się do tego bardzo opieszale – zarówno konsumenci jak i przedsiębiorcy nie są za bardzo skorzy do szastania pieniędzmi, co widzimy w danych o sprzedaży detalicznej jak i produkcji budowlano-montażowej. Zarówno konsumpcja jak i inwestycje są też poniekąd tłumione przez nominalnie wysokie stopy procentowe.
Niemniej jednak z polskiej gospodarki dochodzą pewne negatywne sygnały, których nie należałoby lekceważyć. W mojej ocenie takim znakiem czasu jest zamykanie zakładów produkcyjnych przez zachodnie koncerny. Przyzwyczailiśmy się, że w Polsce zagraniczny kapitał tylko otwiera fabryki. Ich zamykanie (np. Volvo we Wrocławiu, Scania w Słupsku, ABB w Kłodzku) to jednak dla nas nowość. Wynika to z kilku czynników.
Część z nich jest cykliczna i nie powinniśmy się nimi przejmować. Pamiętajmy, że mamy za sobą okres niebywałego produkcyjnego boomu z lat 2020-22. Za sprawą covidowych lockdownów mieszkańcy Zachodu zostali pozbawieni dostępu do wielu usług (głównie rozrywki, turystyki , sportu i gastronomii) i równocześnie państwo de facto zapewniało im stały dochód za sprawą bezprecedensowej stymulacji fiskalnej i monetarnej. Zamknięci w swych domach i mieszkaniach zaczęli więc masowo kupować dobra trwałego użytku, co wywołało boom w światowym przemyśle. Po otwarciu sektorów usługowych ów boom zaczął gasnąć, by w ubiegłym roku przerobić się w regularną recesję.
– Kompletne szaleństwem były lata 2021-2022. W tamtym okresie firmy notowały rekordowe zyski, zatrudniały coraz więcej pracowników, nie zważały nawet na produktywność i brały dosłownie każdego, kto miał dwie ręce do pracy. Zapotrzebowanie na towary po okresie pandemii było ogromne, a ponadto niepewna sytuacja Chin spowodowana pandemią, doprowadziła do tego, że wielu rodzimych producentów zaczęło wchodzić na rynki zagraniczne w innych krajach Unii Europejskiej lub rozwijać swoją sieć sprzedaży, bo została ograniczona chińska konkurencja – tak sytuację na platformie X (tj. na Twitterze) skomentował Cezary Bachański, przedsiębiorca , ekonomista i komentator gospodarczy.
Właściciele fabryk dość długo zwlekali ze zwalnianiem pracowników, bo dobrze pamiętali, jak trudno było im pozyskać wykwalifikowaną kadrę w latach poprzednich. Ale utrzymujący się przez wiele kwartałów spadek zamówień (-22% w Polsce w marcu’24) sprawił, że jesienią ubiegłego roku coś puściło i zaczęły się masowe zwolnienia. Nie tylko w Polsce, ale też w Europie Zachodniej. Po prostu konsument na lata zaopatrzył się w meble, adg i rtv i nie będzie kupował tylu tych rzeczy. Przemysł wreszcie to zrozumiał i zaczął ciąć zatrudnienie.
Czyli typowa, cykliczna recesja w jednym z sektorów gospodarki. Dodatkowo wzmocniona efektami podwyższonych stóp procentowych. Drogi kredyt w pierwszej kolejności uderza w takie branże jak budownictwo, motoryzacja, produkcja maszyn – czyli tego wszystkiego, co zwykle kupuje się na kredyt. I co akurat często jest polską specjalizacją. Zatem o ile pocovidowy boom mocno sprzyjał polskiej gospodarce w latach 2020-22, tak teraz jego odwrotność działa niczym zaciągnięty hamulec.
Polska na gospodarczym rozdrożu
To jest trend globalny i nie ma co się nim zbytnio przejmować. Jednakże kolejne czynniki stojące za redukcją personelu są już jak najbardziej istotne – ponieważ wynikają z krajowych uwarunkowań. Po pierwsze, jak na „tanią montownię” zrobiliśmy się po prostu zbyt drodzy. Przez poprzednie 5 lat przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw nominalnie zwiększyło się o 62,8%. To bardzo dużo. Jeszcze mocniej została podniesiona ( bo to decyzja polityczno-administracyjna) płaca minimalna, która obecnie jest o blisko 90% wyższa niż 5 lat temu.
W latach 2020-23 ten szalony wzrost nominalnych płac z punktu widzenia zagranicznego kapitału był tłumiony słabością polskiego złotego. Ale bardzo wysoka nominalne dynamika wynagrodzeń z roku 2023 została utrzymana także w pierwszym kwartale roku bieżącego. Równocześnie złoty znacząco umocnił się względem euro, co sprawiło, że polskie płace wyrażone w europejskiej walucie skokowo wzrosły. Nakładając to na przemysłową recesję w Europie (a zwłaszcza w Niemczech, dokąd trafia blisko 1/3 polskiego eksportu) otrzymujemy wyraźne pogorszenie sytuacji finansowej polskich eksporterów. Zwłaszcza tych firm, które bazowały na taniej sile roboczej i oferowały przyzwoite produkty po niskich cenach. W obecnych warunkach byt takich biznesów jest zagrożony.
– Zdecydowanie największej problemy mają teraz firmy, które produkują niezbyt wyspecjalizowane produkty, które można łatwo zastąpić produkcją w innych częściach globu. Mamy dużo firm produkujących proste towary, gdzie głównym czynnikiem konkurencyjnym jest cena. Stworzyliśmy zagłębia pieczarkowe, meblowe, podzespołów samochodowych, materiałów budowalnych i wszystkiego tego, co nie jest w domyśle technologią, a użytecznym towarem – zauważa Cezary Bachański. Taki biznes można beż większego problemu (i nadzwyczajnych kosztów) przenieść do Turcji, Maroka czy innej Bułgarii.
Po drugie, w przemysł – europejski w ogólności, ale polski w szczególności – uderzył kryzys energetyczny. Polityczna decyzja o błyskawicznym odejściu od dostaw surowców energetycznych z Rosji doprowadziła do kilkukrotnego wzrostu cen gazu czy energii elektrycznej. Dla branż energochłonnych był to szok, z którego wciąż się nie otrząsnęły.
O ile sytuacja na światowych rynkach energii nieco się unormowała, to w krajach Unii Europejskiej cieniem rzuca się klimatyczne szaleństwo forsowane przez Berlin i Brukselę. Obsesyjne dążenie do energetycznej autarkii w UE sprawiło, że ceny energii są u nas znacznie wyższe niż gdziekolwiek na świecie. I jeśli nie wymienimy decydentów w Komisji Europejskiej czy w Bundesrepublice, będzie to czynnik trwale niszczący konkurencyjność europejskiego (w tym także polskiego) przemysłu.
W Polsce sytuacja jest tym gorsza, że nadal większość energii uzyskujemy z węgla. Surowca, którego w kraju mamy pod dostatkiem i który w prywatnych kopalniach jest wydziobywany po rozsądnych kosztach (to oczywiście nie obowiązuje w przypadku kontrolowanych przez polityków spółek węglowych). Ale akurat z tego źródła energii korzystać nam zabroniono i musimy wydać biliony złotych na „transformację energetyczną”, często sprowadzającą się do kosztownych inwestycji w zawodne wiatraki czy fotowoltaikę. Budowa pierwszej elektrowni atomowej dopiero startuje i jest opóźniona przynajmniej o dekadę.
Po trzecie, część międzynarodowych korporacji zaczyna rozważać przerzucenie produkcji z Polski poza granice UE. Oprócz kwestii polityki energetycznej jest to biurokratyczna ofensywa, która co roku wprowadza nowe ograniczenia, restrykcje i zakazy. W ich efekcie prowadzenie jakiejkolwiek działalności gospodarczej na ternie Unii jest coraz trudniejsze, coraz kosztowniejsze i coraz częściej zwyczajnie przestaje się opłacać. Nie jest przypadkiem, że Europa pozostaje daleko w tyle w rewolucji technologicznej, jaką od kilku lat obserwujemy w Stanach Zjednoczonych, Chinach czy innych krajach Dalekiego Wschodu. Nie bezpodstawnie mówi się, że Amerykanie tworzą technologie, Chińczycy na ich bazie robią produkcję, a Unia Europejska robi „regulacje”.
Złośliwi powiedzieliby, że skoro tak narzekaliśmy na „tanie montownie”, to nie powinniśmy teraz płakać z powodu tego, że odchodzą. Dajmy też zarobić innym, biedniejszym od nas nacjom. Ale mówiąc poważnie to już teraz powinniśmy się zacząć niepokoić, co czeka polską gospodarkę w perspektywie kolejnych 10, 20 czy 30 lat. Do tej pory konkurowaliśmy głównie tanią siłą roboczą, zaangażowaniem i przedsiębiorczością drobnego biznesu oraz przyciągaliśmy produkcję realizowaną na zlecenie globalnych korporacji. Bez silnych marek własnych, bez przełomowych technologii, bez wielkiego kapitału.
Wiele wskazuje, że czasy tego modelu gospodarczego dobiegają końca. Od blisko dekady w Polsce spada liczba ludzi w wieku produkcyjnym. Przez ostatnie lata byliśmy w stanie to rekompensować zwiększaniem aktywności zawodowej i masową imigracją zarobkową – najpierw z Ukrainy, a teraz także z bardziej egzotycznych kierunków. Ale to też ma swoje granice i powoli zaczynamy je osiągać. Za kilka lat w Polsce po prostu nie będzie komu pracować po stawkach oferowanych przy relatywnie prostych pracach. I kolejne fabryki będą się ewakuować znad Wisły i Odry, gdzie dodatkowo rządzić będzie unijna biurokracja i wysokie ceny energii.
Trzeba będzie pójść krok dalej, co nie będzie ani proste, ani tanie. Mamy przykłady krajów, które tego poziomu rozwoju po prostu nie były w stanie przeskoczyć i zostały mniej więcej w tym miejscu, w którym były 20 lat temu. Mam tu na myśli Grecję czy Portugalię, ale też takie dawne potęgi gospodarcze jak Włochy czy Argentynę. Obyśmy nie podzielili ich losu.