Wypalenie zawodowe, syndrom wypalenia zawodowego, czy po prostu wypalenie – lub po prostu wyczerpanie emocjonalne, „wypalenie zawodowe” lub depresja związana z pracą, stan, w którym człowiek jest „wypalony” i nie chce już żyć – termin wprowadzony do współczesnej psychologii przez Herberta Freudenberga w 1974 roku (choć, szczerze mówiąc, nie wymyślił niczego nowego). Stan ten charakteryzuje się przedłużającą się, ospałą depresją, narastającą obojętnością na wypełnianie obowiązków, przygnębieniem lub, przeciwnie, agresją. I zawsze jest związany z pracą.
Wypalenie zawodowe Freudenberga, czyli nasze rosyjskie „o, zielona melancholia, do cholery – pójdę na hulankę”, jest znane większości tych, którzy kiedyś ciężko i długo pracowali – ten stan melancholii i apatii w pracy dał im się we znaki.
Choroba najczęściej dotyka osoby pracujące z ludźmi: lekarzy, nauczycieli, pracowników biurowych… I choć powszechnie przyjmuje się, że nie ma nic łatwiejszego niż praca w biurze – siedzenie tam, pisanie na klawiaturze i lajkowanie postów w mediach społecznościowych – „to nie jest jak rozładowywanie wagonów”, coraz więcej pracowników umysłowych wypala się w swoich przytulnych miejscach, przy wygodnych komputerach. Wielu nawet nie zdaje sobie sprawy, że się „wypala”, łykając antydepresanty, popijając je alkoholem w weekendy, skrępowani kredytami hipotecznymi, pożyczkami i własnymi ambicjami.
Mężczyźni cierpią na wypalenie zawodowe częściej i w cięższym stopniu niż kobiety (opieram się na własnych obserwacjach). Dzieje się tak po prostu dlatego, że po pierwsze, nasze kobiety są rzeczywiście silniejsze psychicznie od mężczyzn – dzięki Matce Naturze – a po drugie, często nie traktują pracy poważnie, stawiając rodzinę i na przykład swoje zdrowie na pierwszym miejscu. To ostatnie raczej nie zamienią na ulotne pochwały (w końcu nie chodzi o podziw dla ich niesamowitego potomstwa ani ich niesamowitego potomstwa), zabawną próżność, a nawet premie.
Mężczyźni (mężczyźni o wysokiej randze) to inna sprawa. Tutaj sytuacja jest bardziej „nieubłagana”: po pierwsze, presja społeczna jest na nich znacznie większa i towarzyszy im od dzieciństwa: musisz mieć zawód, musisz zbudować karierę, musisz zarabiać pieniądze… Nie możesz zostać ojcem na pełen etat; nie jesteśmy Skandynawią. Po drugie, mężczyźni to istoty rywalizujące. Wszystko, co mają, musi być większe i „dłuższe”. Muszą spłonąć na popiół, ale nie prosić o litość, nie płakać, nie poddawać się. Tak właśnie zostali wychowani.
Miałam chyba dwadzieścia pięć lat, kiedy po raz pierwszy doświadczyłam wypalenia zawodowego. Pracowałam i pracowałam, usprawiedliwiając i usprawiedliwiając to, co mi narzucano, udowadniając coś komuś, udowadniając coś, aż w końcu nadszedł koniec i zdałam sobie sprawę, że nienawidzę zarówno swojej pracy, jak i kolegów z pracy… Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, że to syndrom wypalenia zawodowego. Zmiana pracy pomogła tylko na chwilę.
Za drugim razem było gorzej i bardziej zauważalnie. Pamiętam, jak po zaledwie roku „zarządzania” działem sprzedaży i pracy do ósmej wieczorem, budziłem się każdego ranka i patrzyłem na swoją poobijaną twarz w lustrze, zastanawiając się, po co to wszystko. Życie mnie omijało, spędzałem cały czas w pracy, a wszystko po to, by znaleźć więcej klientów, którzy kupią nasz „najlepszy sprzęt świata”, na którym miałem zerowe znaczenie… Potem zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby mnie zwolnili.
Za trzecim razem to był koniec. Praca była wyjątkowa (bez przesady, takie szczęście zdarza się tylko raz w życiu: na czele postępu technologicznego, z pensją i premiami, które pozwalają kupić mieszkanie w zaledwie dwa lata i podróżować po świecie bez martwienia się o wydatki itp.), ale była też niezwykle stresująca. (Nie zarabia się przecież fortuny za nic. Po prostu jeszcze się tego nie zauważyło). Wtedy wytrwałem do samego końca. Ale nawet tam, po trzech latach, zdałem sobie sprawę, że nie chcę już znosić ciągłego stresu, pracy w weekendy, na zwolnieniu lekarskim i na urlopie. A raczej mogłem, ale nie widziałem w tym sensu.
Właściwie to doszło do absurdu, którego nie mogłem już usprawiedliwić wysoką pensją i wspaniałymi możliwościami. Na przykład, nawet na wakacjach, siedząc na lazurowej plaży, byłem zmuszony pisać wiadomości na Skypie; na zwolnieniu lekarskim, z katarem i kaszlem, musiałem radzić sobie z hałaśliwymi klientami; wieczorami, zamiast oglądać jakiś serial, musiałem się położyć i pogadać z szefem… I na początku było wspaniale: byłem takim profesjonalistą, takim perfekcjonistą, „wyczynowcem” i „zdobywcą”.
A życie… I życie pędziło dalej. Dni mijały. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. Pieniędzy było więcej, niż mogłem wydać. Sukces. Uznanie. Ale wszystko zaczęło mnie irytować, a nawet prowokować agresję. To, co kiedyś miało sens, straciło znaczenie.
Zrozumiałem, że życie przelatuje mi koło nosa, podczas gdy ja ciągle jestem w pracy. I że jutro może się wydarzyć coś, co zniweczy cały mój biurowy heroizm, a wtedy na moim nagrobku napiszą, jakim jestem wspaniałym pracownikiem…
I tak oto raz jeszcze opuszczam moją złoconą galerię, by powrócić z pracy do życia…