Polska może w przyszłym roku mieć najwyższą inflację w Unii Europejskiej. Przy wzroście cen na poziomie 6-7 proc. każdy z nas straci kilkaset złotych. Środowa, niezrozumiana przez rynki obniżka stóp, może tę fatalną sytuację dla naszych kieszeni utrwalić.
NBP, obniżając stopy procentowe o 75 punktów bazowych, mógł strzelić sobie w stopę (Getty Images, Mateusz Wlodarczyk)
Jeśli chcemy obiektywnego spojrzenia na to, co wydarzyło się w środę w Polsce, wystarczy spojrzeć na naszą rodzimą walutę. NBP, obniżając stopy procentowe o aż 75 punktów bazowych, wywołał rwetes wśród inwestorów.
Nie zrozumieli tej decyzji i wystawili ekipie prof. Glapińskiego, wybranej w przeważającej większości przez PiS-owski Sejm i PiS-owskiego prezydenta, czerwoną kartkę. Złoty załamał się w kilka chwil. W czwartek ten ruch jest kontynuowany. Euro i dolar są już droższe o ponad 2 proc. Jak na rynek walutowy to potężny cios.
NBP obniża stopy procentowe. Co to oznacza dla naszych portfeli?
Słabszy złoty to droższy import, droższe paliwa (nawet jeśli z przyczyn politycznych są trzymane przez Orlen na niższym poziomie) i droższe koszty dla całej gospodarki. Z kolei droższe koszty oznaczają wyższe ceny. Bo na kogoś firmy będą musiały je przerzucić. Na kogo? Na każdego z nas.
Na temat środowego działania NBP powiedziano już wiele: „że to prezent dla rządu”, „że podmywa wiarygodność banku centralnego”, że decyzja jest „niezrozumiała przy inflacji rzędu 10 proc. i narobi nam nie lada problemów”.
Rzeczywiście, obniżenie stóp oznacza obniżenie kosztu pieniądza w gospodarce. Tańsze są wszelakie kredyty, więcej pieniądza trafia na rynek, gospodarka, zamiast się schładzać, nabiera rozpędu. Ale to grzanie ma jeden poważny skutek uboczny – inflację. Dlatego też decyzja RPP spotkała się z tak szeroką krytyką rynku.
Prof. Marek Belka, były szef NBP mówi, że obniżka stóp ma typowo przedwyborczy charakter.
Idziemy śladem Turcji sprzed lat – tam skończyło się to ponad 100 proc. inflacją – ostrzega.
U nas 100 proc. inflacji nie będzie, ale już 6, 7, 8 proc. owszem. Co więcej, zdaniem m.in. Międzynarodowego Funduszu Walutowego, na który lubi powoływać się prof. Glapiński, wzrost cen nad Wisłą ma być najwyższym w całej Unii.
Rząd w projekcie budżetu na 2024 r. założył, że średnio pensje Polaków wzrosną o blisko 10 proc. To oznacza, że średnie wynagrodzenie przebije granicę 8 tys. zł brutto. Jeśli założymy, że inflacja nad Wisłą osiągnie poziom 7 proc., każdy z nas realnie straci 560 zł. I oczywiście, wzrost pensji ma rekompensować wzrost cen (płace realne będą dodatnie), ale problem polega na tym, że nie każdy podwyżkę dostanie, a wyższe ceny na półkach dotykają wszystkich – bez pytania o wiek, zawód czy status majątkowy.
Bank Turcji w Warszawie?
Ostrzeżenie dla naszych kieszeni to jedno. Jest jednak jeszcze głębszy problem. Upolityczniony NBP – idący partyjnym, a nie merytorycznym tropem – to wielkie nieszczęście dla nas wszystkich. Prof. Belka mówi o Banku Tureckim, który wisi na zachciankach prezydenta Erdogana.
Prof. Glapiński to jeden z najbardziej zaufanych ludzi Kaczyńskiego. Wspólnie działali w Porozumieniu Centrum. Glapiński na początku lat 90. był ministrem budownictwa, a jego ustawa pozwalała uwłaszczyć się na kilku nieruchomościach fundacjom i firmom związanym z pierwszą partią prezesa PiS. To na tych nieruchomościach wyrosła spółka Srebrna – finansowe zaplecze Kaczyńskiego.
Prof. Glapiński wraz z ekonomistami banków z udziałem Skarbu Państwa i gospodarczych wehikułów rządowych stworzyli nieformalną oś, wokół której kręcą się oczekiwania Nowogrodzkiej. Polityczne oczekiwania. Takie nieformalne kontakty prowadzą do politycznych, a nie merytorycznych decyzji.
Skutek tego jest prosty do przewidzenia. Najlepiej wyraził go sam rząd w budżecie na przyszły rok. Średnioroczną, „normalną” inflację na poziomie celu inflacyjnego 2,5 proc. osiągniemy dopiero w 2027 r. Czesi, którzy stóp na razie nie obniżają, prowadzą konserwatywną politykę monetarną i właśnie procesują budżet z deficytem 1,8 proc. (u nas ma on być blisko 5 proc.), spodziewają się, że cel 2 proc. osiągną już w połowie przyszłego roku. Nam przyjdzie na to czekać znacznie, znacznie dłużej.
Cierpieć będą przede wszystkim najbiedniejsi, których wzrost cen dotyka najmocniej.
Damian Szymański, wiceszef i dziennikarz money.pl