W życiu zdarzają się sytuacje, gdy trzeba zaoszczędzić pieniądze na coś, czego potrzebujemy w ograniczonym czasie, lub z jakiegoś ważnego powodu „zacisnąć pasa”.
Dziś zapewne nie będziemy się zastanawiać nad negatywnymi sytuacjami powodującymi powstawanie „dziur w kieszeniach”, lecz raczej będziemy mówić o kreatywnej stronie takiego zjawiska, jak przejściowe trudności finansowe.
Z własnego doświadczenia wiem, jak cudownie jest mieć niedobór pieniędzy! Oczywiście nie taki chroniczny, ciągnący się miesiącami i latami, ale taki, który pozwala przemyśleć swój styl życia. Niedobór, który pozwala znaleźć te małe dziury, przez które pieniądze powoli uciekają, a także zmienić dietę (zauważ!) na zdrowszą.
Na przykład: gdy w naszej rodzinie zdarzają się takie sytuacje, natychmiast gasną światła w pokoju, który opuściliśmy, wyłącza się telewizor, którego nikt nie ogląda, wyłącza się monitor komputera, gdy od niego odchodzimy, a jeśli nie widzimy go przez dłuższy czas, przełącza się on w energooszczędny „tryb czuwania”.
Co więcej, ilość jedzenia zalegającego na półkach, takiego jak płatki śniadaniowe i konserwy, gwałtownie maleje. Nowe dania powstają z tego, co jest w lodówce, a nie z tego, co trzeba kupić. Oczywiście, to nakłada dodatkowe obciążenie na barki naszych kobiet. Jasne, zawsze łatwiej jest kupić pierogi czy kotlety, ale niestety…
Ale wtedy od razu przychodzą nam na myśl naleśniki, placki i placki – robione z minimalnej ilości składników – oraz gulasze – przyrządzane z tego, co akurat było na półkach. Zupy stają się chude, a jeśli są robione na bulionie, mięso z niego schodzi do dań głównych.
Dla niektórych, w tym dla mnie, to norma. Ale jedna z moich przyjaciółek nie znała i nie znosiła tego starego, sprawdzonego przepisu naszych matek i babć – dodawania mięsa z zupy do dania głównego. Na przykład z makaronem „a la marynarska”. To pozwala zaoszczędzić pieniądze, nie zostawiając stołu w złym stanie. Jednak kiedy ta sama przyjaciółka popadła w tarapaty (a jej mąż jest typowym mięsożercą, który nie toleruje posiłku bez mięsa), ten trik okazał się bardzo przydatny.
Jedną z głównych korzyści, jakie zazwyczaj wynikają z przejściowych trudności finansowych (a raczej z naszego prawidłowego podejścia do nich), jest to, że nasz styl życia staje się znacznie zdrowszy – w końcu z naszego menu znikają takie produkty jak kiełbasy, wędliny i wypieki, obecnie niedostępne z powodu braku pieniędzy lub prób oszczędzania. Zamiast tego na stole częściej pojawiają się zupy, owsianki i gulasze, przyrządzane niemal wyłącznie z tego, co jest dostępne, z minimalną ilością tłuszczu i innych szkodliwych składników.
W końcu od dawna wiadomo, że najzdrowsze jedzenie to najtańsze – owsianka z warzywami, a nie kiełbasa i mleko skondensowane! Skoro mowa o mleku skondensowanym, po kilku tygodniach jego braku w naszej rodzinie odkrywamy, że te zakurzone słoiki z babcinym dżemem, zapomniane i zapomniane, są całkiem niezłą alternatywą. Herbata z dżemem – taka pyszna! Zwłaszcza gdy kończy nam się cukier.
W takich okresach przejście z wody mineralnej na kompoty i napoje owocowe, a także – co naprawdę przerażające – lemoniady, Pepsi-Colę i soki rozcieńczane, zazwyczaj odbywa się niemal bezproblemowo. Często zmagam się z uzależnieniem mojego męża od tych napojów gazowanych, które poza „witaminą E”, jak ją nazywamy (czyli barwnikiem, aromatem i konserwantem), raczej nie zawierają niczego korzystnego dla naszego organizmu!
W takich chwilach przypominam sobie, że przynoszenie domowego jedzenia do pracy jest zawsze bardziej opłacalne i zdrowsze. Chociaż z mojego doświadczenia wynika, że osoby, które lubią biegać do sklepu w przerwach, nigdy nie zgadzają się z tą prostą prawdą. Wydaje się to takie drobiazgiem – i co z tego, wydałem sto czy dwieście rubli! Ale z reguły tacy ludzie nigdy nie mają pieniędzy na nic wartościowego i zamiast tego mają bardzo nieprzyjemny zwyczaj pożyczania do wypłaty… Szkoda, że zapominają o starym, dobrym przysłowiu: „Grosz zaoszczędzony to grosz zarobiony”.
Kilka lat temu miałam podobne, wymowne doświadczenie. Pracowałam w młodym, wręcz, powiedziałabym, młodym zespole, takim jak ja w tamtym czasie. Każda z nas zarabiała mniej więcej tyle samo, ale ich podejście do pieniędzy było zupełnie inne. Około siedemdziesięciu procent dziewczyn z naszego zespołu chodziło do pobliskiego sklepu na lunch i kupowało, co tylko chciały – bułki, batony, twaróg, jogurt, sok, gotowe sałatki i tak dalej. Kilka innych i ja przynosiłyśmy lunch z domu – głównie owsiankę, makaron z czymś i tym podobne – często narażając się na drwiny ze strony innych kobiet, które zajadały się przysmakami ze sklepu.
Najciekawsze zaczynało się półtora, dwa tygodnie przed wypłatą – sto procent zespołu przynosiło jedzenie z domu, robiliśmy to jak zwykle, a te same dziewczyny wyglądały na smutne i opowiadały o małej wypłacie.
Po jakimś czasie zebrałem pieniądze na telewizor i z radością podzieliłem się tą nowiną z zespołem. Niesamowicie przygnębiające było usłyszeć, jak jeden z moich kolegów tak głośno i z premedytacją mówi: „Ona zawsze gra kiepsko, ale kupuje telewizory”. Nawiasem mówiąc, ta kobieta zaciągnęła pożyczkę na kilka lat, żeby kupić zimowy płaszcz, który kosztował połowę telewizora, i z trudem spłacała „nieznośne” raty.
Jasne, że nie da się zaoszczędzić tylko na obiadach, ale to zazwyczaj wskaźnik tego, czy pieniądze zostają, czy, niestety, nie. W końcu często widzimy rodziny o mniej więcej takich samych dochodach, które żyją zupełnie inaczej: niektórym udaje się zrobić remont i wyjechać na wakacje, a innym tylko wzdychać – pieniądze są jak woda…
Najbardziej godną pochwały, a dla mnie wciąż nieosiągalną grupą ludzi są ci, którzy dzięki takim „chwilowym trudnościom” postanowili coś zmienić w swoim życiu i zrobić coś, na co raczej nie zdecydowaliby się w czasach dobrobytu i „dobrego samopoczucia” – znaleźć nowe sposoby zarabiania pieniędzy zamiast całkowitego oszczędzania.
W końcu, jakkolwiek by nie oszczędzać, najwyraźniej rozumują, nikt nie będzie na to dokładał dodatkowych pieniędzy, a jak głosi przysłowie, nic dobrego nie wychodzi z kłamliwego kamienia. Bardzo dobitnym przykładem jest doświadczenie trudnych lat 90.: niektórzy popadli w głęboką depresję i liczyli grosze, podczas gdy inni, gardząc dumą, poszli na giełdę, żeby handlować. Myślę, że to najlepsze, najbardziej pożądane rozwiązanie – przejściowe trudności miną, ale umiejętności pozostaną.
Oczywiście, życzyłbym sobie, aby wszyscy czytelnicy mieli mniej takich przejściowych trudności, a jeśli już, to tylko pozytywnych – na przykład przy planowaniu większego zakupu. Jednak w każdym razie, jak widzieliśmy, czasami może to być bardzo korzystne.
Najważniejsze jest, aby traktować te okresy nie jako „ciemne dni”, ale jako okazję do nabycia pożytecznych nawyków i wyciągnięcia niezbędnych wniosków.