Minęły już czasy, gdy Polacy, słysząc hasło „miliardy z Brukseli”, klękali w uległości i oczekiwali na dyrektywy.
NurPhoto /AFP” class=”img-responsive” />
/ Aleksander Kalka / NurPhoto / AFP
Donald Tusk chciał zyskać przychylność Polski, deklarując, że „największy budżet w historii UE” jest już na horyzoncie i że jest to jego „ogromne osobiste osiągnięcie”. Jednak sytuacja pogorszyła się, gdy w Brukseli wybuchł poważny kryzys finansowy, w wyniku którego polski premier został odizolowany, nawet od Niemców.
„Szef polskiego rządu nie cieszy się ostatnio sprzyjającymi okolicznościami”
Prawdopodobnie znasz to uczucie determinacji, by tym razem się wyróżnić. Prasujesz koszule, polerujesz buty, a nawet udaje ci się znaleźć pasującą parę skarpetek. I wydaje się, że nic nie może pójść nie tak. A jednak, niespodziewanie, niespodziewana ulewa zaburza czyste niebo. I oczywiście, jakiś lekkomyślny kierowca wjeżdża prosto w największą kałużę na żółtym świetle, tuż przed tym, jak wjeżdżasz na ulicę…
Reklama
Coś podobnego przydarzyło się niedawno Donaldowi Tuskowi. Polski premier zmaga się z trudnymi czasami. Jak wiemy, porażka „Uśmiechniętej Polski” w wyborach prezydenckich, seria spadających ocen i konieczność ubiegania się o wotum zaufania w Sejmie – to wszystko przyczyniło się do jego kłopotów. Od tygodni premier miał nadzieję, że uda mu się przezwyciężyć ten kryzys, robiąc to, co sprawia mu największą przyjemność – deklarując, że w Brukseli udało mu się zapewnić Polsce coś niezwykle ważnego i znaczącego, a konkretnie znaczny pakiet finansowy.
Zaledwie kilka dni temu Komisja Europejska przedstawiła tzw. Perspektywę Finansową na lata 2028–2034 – wieloletni budżet. Donald Tusk włożył wiele wysiłku w stworzenie swojej narracji o sukcesie. Rok temu, gdy powoływano nową Komisję Ursuli von der Leyen , Powołał komisarza ds. budżetu dla Polski i wysłał na to stanowisko swojego zaufanego współpracownika, Piotra Serafina. Zrobił coś podobnego w 2010 roku, wybierając na to samo stanowisko Janusza Lewandowskiego. Tusk – który zawsze priorytetowo traktował polityczne relacje publiczne – rozumiał, że taki komisarz ds. budżetu nie ma uprawnień decyzyjnych, ponieważ o podziale tych miliardów decydował w praktyce przez kilka lat przewodniczący Komisji Europejskiej i najbardziej wpływowe rządy UE we współpracy z Parlamentem Europejskim. Ale czy to ma znaczenie? Celem nie było realizowanie faktycznej polityki, lecz zorganizowanie politycznego spektaklu. Tusk chciał po prostu – tak jak w latach ubiegłych – popisać się przed niepewnymi rodakami swoją słynną „kompetencją europejską” . Chciał powiedzieć: „Patrzcie, patrzcie, załatwiłem wam deszcz funduszy z Brukseli. Doceniajcie mnie za to!”.
„W 2025 roku Tuskowi będzie trudniej pozyskać Polaków środkami unijnymi niż w 2010 roku”
Bruksela i Berlin podważają obecnie skuteczność działań Tuska. Na razie – tak, Ursula von der Leyen zaproponowała zwiększenie budżetu UE na lata 2028–2034 z 1,2 biliona euro do 2 bilionów euro. Zanim jednak ktokolwiek (w tym Tusk) mógł przypisać sobie zasługi za tę podwyżkę, niemiecki rząd natychmiast zareagował. Berlin natychmiast oświadczył, że jako największy płatnik nie może poprzeć takiej rozrzutności i nie zgodzi się na budżet o takiej skali. Pomińmy zamieszanie wokół prezentacji von der Leyen – gdzie wydatki sięgnęły… 101 procent całości (jak donosi „Politico”). Nie zapominajmy też o oburzeniu Parlamentu Europejskiego, wywołanym sugestią obcięcia finansowania Wspólnej Polityki Rolnej z 390 miliardów euro do 300 miliardów euro. Komisarz Luksemburga Hansen (który prawdopodobnie sam nie wierzy w to, co promuje) reklamuje tę redukcję na polecenie von der Leyen jako „wyjątkowy sukces rolnictwa UE”.
Ale w całym tym scenariuszu jest też istotny polski aspekt. I jednocześnie druga część, dlaczego Tuskowi nie uda się tak łatwo pozyskać Polaków funduszami unijnymi w 2025 roku, jak to miało miejsce w 2010 roku. Sedno sprawy polega na tym, że polski sentyment do Europy znacznie dojrzał między tymi dwoma momentami. Dlatego nie jest już tak łatwo sprzedać kolejną „rekordową” perspektywę finansową UE jako potop funduszy dla zmagającej się z trudnościami Polski z łaskawej „Ciotki UE”. Polacy doskonale zdają sobie sprawę, że przynależność do wspólnoty wiąże się z wieloma ukrytymi kosztami, których nie widać w prostym sprawozdaniu finansowym. Rozumieją, że na przykład fundusze spójności są objęte orzeczeniami Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, potwierdzającymi ich prymat nad ustawodawstwem uchwalanym przez polski parlament. Zdajemy sobie również sprawę, że pieniądze wracające do Polski przez Brukselę są często celowe – czyli przeznaczane ściśle na konkretne cele. A cel ten nie zawsze jest zgodny z naszą wizją rozwojową. Zamiast tego zmusza Warszawę do przyjęcia perspektywy Brukseli – na przykład w kwestii klimatu, która jest szkodliwa dla Polski.
To rozumienie jest dziś powszechne w Polsce. I ta świadomość nie ogranicza się już tylko do ekspertów; przeniknęła do szerokiego elektoratu. Wyborcy ci nie będą tak skłonni klękać i odwracać wzroku w posłusznym oczekiwaniu na samo wspomnienie zwrotu „miliardy z UE”. Każdy polityk, który nie dostrzeże tej zmiany, będzie…