Przemoc w rodzinie to nie zjawisko marginalne ani odstępstwo od normy, ale powszechny mechanizm maskowany pod fasadą zwyczajności. Kontrola, poczucie wstydu i brak reakcji sprawiają, że osoby dotknięte tą przemocą nie opuszczają swych prześladowców, a ci czerpią korzyści z społecznego przyzwolenia – oznajmiła PAP prof. Magdalena Grzyb, specjalistka w dziedzinie kryminologii z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

PAP: Film „Dom dobry” po raz kolejny zainicjował debatę na temat agresji. Czy to, co widzimy w filmie, to wyolbrzymienie, czy realność?
Magdalena Grzyb: To prawda, lecz bez upiększania. Smarzowski nie przedstawia „zboczeń”, tylko nasze powszednie mechanizmy: brak reakcji, racjonalizowanie, poczucie zażenowania. Przemoc w rodzinie nie rozgrywa się po kryjomu – ma miejsce w salonie, przy stole, w familiach, które z zewnątrz sprawiają wrażenie normalnych.
PAP: Kto stosuje przemoc – mężczyźni czy kobiety?
M.G.: Zarówno jedni, jak i drugie, ale nieproporcjonalnie. Mężczyźni uderzają silniej i częściej zwyciężają, ponieważ dysponują przewagą fizyczną, wrodzoną inklinacją do agresji i społeczną akceptacją do używania siły. Kobiety również bywają sprawczyniami, choć rzadziej się o tym wspomina, a jeśli już, to często się to koloryzuje. Zdarza się tak zwana przemoc psychiczna, emocjonalna, finansowa. Lecz zasadniczo to kobiety częściej padają ofiarą przemocy, ponieważ żyją w otoczeniu, w którym mężczyźni nieustannie dążą do dominacji nad nimi, a przemoc jest narzędziem do osiągnięcia tego celu.
PAP: A więc przemoc nie jest związana z płcią?
M.G.: Nie dokonywałabym symetryzacji. Jako kryminolog muszę podkreślić, że jest z nią związana. Mężczyźni częściej sięgają po przemoc, co nie implikuje, że kobiety nigdy tego nie robią. Mówimy o uśrednionych rezultatach. Przemoc posiada wiele oblicz i różnorodne motywacje. Kobiety także potrafią dominować – emocjonalnie, werbalnie, w dzisiejszych czasach również finansowo. Aczkolwiek różnica tkwi w konsekwencjach: mężczyzna ma większy potencjał do fizycznego zniszczenia innej osoby.
Biologia to fakt, a kultura dodaje swoje – chłopcy są uczeni, że gniew można wyładować siłą, a dziewczęta, że powinny znosić i tłumić. Badacze wskazują także, że mężczyźni mają, powtórzę – co do zasady – tendencję do kierowania agresji na zewnątrz, a kobiety do wewnątrz, czyli ku zachowaniom autodestrukcyjnym.
PAP: Zdarza się jednak, że to kobiety odbierają życie.
M.G.: Zgadza się. Zazwyczaj po latach doświadczania agresji ze strony partnera. W aktach sądowych widać, że zabijały, żeby przetrwać – nie z nienawiści, lecz z desperacji. Ale istnieją też kobiety, które dopuszczają się przemocy w relacji – psychicznie, emocjonalnie, czasami fizycznie. Przemoc to nie tylko sprawa płci, ale także cech charakteru i relacji, w której jedna osoba ma przewagę, a druga traci kontrolę.
PAP: Często słyszymy: „ona też była toksyczna”.
M.G.: Dlatego, że łatwiej tak stwierdzić, niż przyjąć do wiadomości, że ktoś został skrzywdzony. Społecznie preferujemy postrzegać „konflikt” niż przestępstwo. Ale nie każda sprzeczka to przemoc. Przemoc zaczyna się tam, gdzie jedna osoba świadomie narusza granice drugiej. I to tyczy się obu płci.
PAP: Kiedy u kobiety powinna się włączyć lampka ostrzegawcza? Co świadczy o tym, że ukochany człowiek przeistacza się w tyrana?
M.G.: Zdecydowanie wcześniej, niż zazwyczaj się to dzieje. Przemoc w związku rzadko startuje od rękoczynów. Najpierw pojawia się kontrola: sprawdzanie komórki, komentowanie odzieży, ograniczanie kontaktów „dla twojego dobra”, nieustanna krytyka, wyśmiewanie odczuć. Następnie izolacja – „nie lubię twoich kumpli”, „twoja rodzina ma na ciebie zły wpływ”. Kolejnym symptomem jest obawa: jeśli kobieta zaczyna rozważać każde słowo, żeby „nie sprowokować” partnera, jeśli odczuwa napięcie, gdy słyszy, że on wraca do domu – to już nie jest związek, to oznaki niebezpieczeństwa.
Sygnał alarmowy powinien pojawić się w momencie, gdy granice kobiety są systematycznie naruszane, a ona coraz nagminniej go tłumaczy: „może przesadzam”, „może miał kiepski dzień”. To właśnie ten moment, w którym warto poszukać wsparcia, zanim przemoc stanie się jawna i fizyczna.
PAP: Mówi się o tak zwanym cyklu przemocy. Czy „miesiąc miodowy” po ataku agresji rzeczywiście istnieje?
M.G.: Istnieje, ale jest niezwykle mylący. Właśnie z tego względu ofiary nierzadko nie opuszczają swoich prześladowców. Po eskalacji agresji sprawca może doświadczać wstydu, obawy przed konsekwencjami, niekiedy szczerego żalu. Następują przeprosiny, deklaracje poprawy, podarunki, czułość. To kreuje złudzenie, że „od teraz będzie już w porządku”, a ofiara chwyta się tej nadziei, bo każdy chce wierzyć, że osoba, którą darzy uczuciem, jednak ją szczerze kocha.
Problem polega na tym, że ten etap to jedynie element cyklu – napięcie powraca, zachowania kontrolujące powracają, a agresja nasila się. Z badań oraz doświadczeń wielu organizacji wynika, że z każdym kolejnym cyklem sytuacja się pogarsza. „Miesiąc miodowy” nie stanowi dowodu zmiany, a jedynie przerwę przed następnym atakiem. I to jest sidło: im bardziej efektowne przeprosiny, tym silniej ofiara wierzy, że tym razem będzie inaczej. Niestety – rzadko tak się dzieje.
PAP: Skąd to permanentne usprawiedliwianie sprawców?
M.G.: Z kultury. Przez wieki sądzono, że „kwestie domowe” rozstrzyga się w czterech ścianach. Dziś obowiązuje inne prawo, ale te same przyzwyczajenia: milczenie, brak chęci ingerowania w czyjąś prywatność. Oprócz tego nadal funkcjonują stereotypy: kobieta, która podniesie głos, to „histeryczka”, a mężczyzna, który się nie broni, to „mięczak”. I to zamyka ludzi w rolach, które sprzyjają przemocy.
PAP: Dlaczego ofiary nie odchodzą?
M.G.: Ponieważ odczuwają lęk, nie mają dokąd pójść, są silnie zaangażowane emocjonalnie. Kobiety często są także zależne finansowo, mężczyźni – emocjonalnie lub społecznie. On nie pójdzie na komisariat, bo kto mu da wiarę? Ona – ponieważ ma świadomość, że nikt jej nie zapewni ochrony. To nie kwestia deficytu odwagi, tylko braku systemu, który by ją wspierał.
PAP: A policja, sądy?
M.G.: Wciąż reagują z opóźnieniem. Nazbyt często słyszę, że funkcjonariusz policji mówi: „to sprawa rodzinna” albo że mężczyzna zgłaszający przemoc spotyka się z kpinami. Brakuje empatii, ale także wiedzy. Ofiara nie zawsze ma widoczne ślady pobicia. Czasami odczuwa jedynie strach i wstyd, a to trudniej dowieść.
PAP: Wspomniała pani o wychowaniu. Co możemy zrobić, aby kolejne generacje nie powielały tych schematów?
M.G.: Zaprzestać wychowywania dziewczynek na „potulne”, a chłopców na „nieustępliwych”. Uczyć jednych i drugich, że mają prawo do wyznaczania granic, że przemoc nie jest metodą na rozwiązanie konfliktu. Dziewczynki powinny uczestniczyć w lekcjach samoobrony – nie po to, by się biły, lecz aby wiedziały, że mają możliwość się bronić. To daje poczucie wpływu. Chłopcy natomiast powinni uczyć się kontrolowania emocji i rozumienia słabości, oraz akceptowania kobiecego „nie”.
PAP: Co w takim razie należy zmienić?
M.G.: Przede wszystkim nazywać rzeczy po imieniu. Przemoc to nie spór, tylko przestępstwo. Po drugie, reagować – nawet jeśli to „tylko krzyk za ścianą”. Po trzecie, wychowywać potomstwo tak, aby pojmowało, że siła nie uprawnia do dominacji. Wtedy być może wreszcie przemoc przestanie być częścią życia codziennego.
PAP: Czy wierzy pani, że ten moment nastąpi?
M.G.: Chciałabym w to wierzyć. Lecz to nie nastąpi samoczynnie. Każde „nie” wypowiedziane wobec przemocy – sąsiada, kolegi, polityka, gwiazdy – to krok we właściwym kierunku. Im mniej będziemy pobłażliwi wobec przemocy, tym prędzej zniknie ona z naszych domów.
Rozmawiała: Mira Suchodolska (PAP)
mir/ jann/ mhr/



