Grubo. Tak jednym słowem można by podsumować projekt przyszłorocznego budżetu państwa. Rząd nie zamierza redukować wielkości deficytu względem PKB, planuje absolutnie rekordowe manko w kasie państwa i przetestuje konstytucyjny limit zadłużenia.
Na pierwszy rzut oka projekt przyszłorocznego budżetu mrozi krew w żyłach. Blisko bilion złotych wydatków, prawie 290 miliardów deficytu stanowiącego 7,3% PKB! Relacja długu publicznego do PKB zaplanowana na 59,8%! Przypomnijmy, że limit zapisany w Konstytucji RP wynosi 60% PKB. Według rządowych planów pędzimy zatem na konstytucyjną ścianę ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Diabeł jest straszny, ale nie aż tak, jak go malują
Zanim jednak zaczniemy panikować i w pośpiechu wywalać z portfeli obligacje skarbowe i polskiego złotego, warto dodać, że w tych liczbach kryje się kilka „haczyków”. Po pierwsze, w przyszłorocznym limicie wydatków wynoszącym obłędne 921,6 miliardów złotych mieszczą się także wydatki na spłatę zadłużenia Funduszu COVID-19 (28,5 mld zł) oraz Polskiego Funduszu Rozwoju (34,7 mld zł). Razem to 63,2 mld zł. Są to w zasadzie pieniądze przekładane z jednej kieszeni do drugiej. Jest to też operacja porządkująca finanse publiczne i włączająca do budżetu państwa wydatki, które w poprzednich czterech latach były wyłączone spod kontroli parlamentu i służyły do finansowania covidowych lockdownów. W mojej ocenie oba fundusze nigdy nie powinny były powstać. A skoro już powstały, to powinny były zostać zlikwidowane najpóźniej w roku 2022.
– Naszym zdaniem rynkowo one nie wyglądają aż tak źle, jak wydaje się na pierwszy rzut oka, m.in. dlatego, że w budżecie centralnym, kasowym, jak również w potrzebach pożyczkowych netto ujęte są 63 mld zł na wykup obligacji PFR i BGK. To przekładanie z kieszeni do kieszeni, a nie nowa potrzeba pożyczkowa – ocenił w komentarzu dla PAP główny ekonomista ING BSK Rafał Benecki.
Po odliczeniu tych księgowych przetasowań przyszłoroczny limit deficytu sektora finansów publicznych (czyli budżetu państwa, rządowych funduszy, FUS-u i samorządów) wyniesie 5,5% PKB. Czyli wciąż przynajmniej dwa razy za dużo oraz prawie tyle samo co plan na bieżący rok (5,7%) i więcej niż w roku ubiegłym (5,1%). Nijak ma się to do ograniczeń narzucanych nam przez Komisję Europejską w ramach procedury nadmiernego deficytu.
– W obu przypadkach są to istotnie wyższe wartości, niż można było dotychczas oczekiwać, w tym w szczególności są to istotnie wyższe wartości niż wynikające z procedury nadmiernego deficytu, która w teorii zakłada, że państwo powinno stopniowo redukować nadmierny deficyt – zauważył ekonomista PKO BP Kamil Pastor.
– Widać, że pozycja fiskalna jest raczej luźna, że nie mamy do czynienia z gwałtownym ścinaniem deficytu – wtórował mu Sebastian Roy z banku Pekao SA. – Podczas konferencji prasowej zarówno premier Donald Tusk jak i minister finansów Andrzej Domański pokazywali głównie, na co rząd będzie wydawał pieniądze, a nie na czym będzie oszczędzał – dodał ekonomista.
Po drugie, w przyszłorocznym budżecie zapisano potężne wydatki na zbrojenia, które raczej nie powtórzą się w latach kolejnych (i oby nie musiały). To taki „one-off” odpowiadający za 4,7% PKB – na wojsko (łączny budżet MON i Funduszu Wsparcia Sił Zbrojnych) w 2025 roku mamy wydać maksymalnie 186,6 mld złotych. To są naprawdę duże pieniądze w skali polskiej gospodarki i mogą wywindować Polskę w pobliże pierwszej dziesiątki państw o największych nominalnych wydatkach na armię.
– Będzie to najprawdopodobniej najwyższy poziom wydatków w relacji do PKB w całym Sojuszu Północnoatlantyckim – ocenił w rozmowie z PAP ekonomista PKO BP Kamil Pastor. Według szacunków SIRPI w 2023 roku więcej niż 5% PKB na wojsko oprócz Rosji i Ukrainy wydawały tylko Algieria (8,2%), Arabia Saudyjska (7,1%), Oman (5,4%) oraz Izrael (5,3%).
Po trzecie, rząd nie poniesie żadnych konsekwencji prawnych, nawet jeśli w 2025 lub w 2026 przekroczy konstytucyjny limit 60% PKB długu publicznego. A to dlatego, że zapisane w budżecie 59,8% to dług całego sektora finansów publicznych. Natomiast na potrzeby „krajowe” bierze się pod uwagę wskaźnik zadłużenia samego Skarbu Państwa, które na koniec I kw. 2024 wyniosło tylko 41,1% PKB. Czyli kreatywna księgowość pełną gębą. Według projektu ustawy budżetowej ta referencyjna wartość ma w przyszłym roku wzrosnąć do 47,9% i wciąż będzie znacząco niższa od konstytucyjnego limitu. Nie jest to jednak żadna nowa praktyka. Ten w gruncie rzeczy oszukańczy proceder w Polsce uprawiany jest od przynajmniej kilkunastu lat.
Jak bardzo jest źle?
Jednakże nawet po uwzględnieniu wszelkich obciążających przyszłoroczny budżet „haczyków” sytuacja nie wygląda dobrze. A prawdę mówiąc, wygląda dość źle. Oznacza to, że rząd Donalda Tuska nie ma najmniejszego zamiaru dokonać nawet kosmetycznych cięć w rozdętych do granic możliwości wydatkach państwa. Zamiast tego w budżecie przewidziano pieniądze na różnie niepotrzebne lub wręcz szkodliwe fanaberie. Będzie 4,3 mld złotych na „budownictwo mieszkaniowe”, choć nadal nie wiadomo, czy potencjalnie bardzo szkodliwy program „kredytu 0%” przejdzie przez parlament (oraz biurko prezydenta).
– Dobra wiadomość: w budżecie jest okrągłe 0 zł na kredyt 0 proc. – napisała w mediach społecznościowych szefowa resortu funduszy i polityki regionalnej Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz. – Gorsza wiadomość jest taka, że do rozstrzygnięcia pozostają losy rezerwy obejmującej 1,6 mld z tej kwoty – dodała.
Dalej mamy 8,5 mld zł na tzw. babciowe (czyli nowy socjal) oraz 63 mld zł na wypłatę świadczenia 800+ (czyli równie niedobry stary socjał). Aż 31,5 mld zł na wypłatę 13. i 14. emerytury. Do tego 24,2 mld zł na waloryzację świadczeń emerytalno-rentowych. I jeszcze 2,5 mld zł na kontynuację programów „Dobry start”, „Za życiem”, „Aktywny Maluch” i „Mama 4+”. Dwa miliardy zarezerwowano na koszty dalszego mrożenia cen energii, co również uważam za fatalny pomysł. Nie mniej niż 3,2 mld zł na rentę wdowią. I aż 222 miliardy złotych (czyli aż 5,6% PKB) ma pochłonąć Narodowy Fundusz Zdrowia, co oznacza pompowanie coraz większych pieniędzy w permanentnie niewydolny państwowy sektor medyczny. Dodatkowe 25 mld złotych trafi do samorządów.
Cały czas problemem będą też szybko rosnące koszty obsługi monstrualnego długu publicznego. Do wierzycieli państwa polskiego ma popłynąć 75 mld złotych. Absolutnie rekordowe będą potrzeby pożyczkowe rządu, który w przyszłym roku będzie musiał wyemitować nowy dług na sumę 553,2 mld zł netto wobec 420 mld zł w tym roku. Z tego 63,2 mld zł pójdzie na spłatę obligacji PFR i „covidowych”. Sytuacja nie jest zatem komfortowa, bo nie jest aż tak łatwo pożyczyć równowartość ok. 140 miliardów dolarów.
– Jest to budżet trudnych wyborów, ale wydaje mi się, że wciąż mamy możliwości, aby go sfinansować – głównie krajowo, a po części zagranicznie – ocenił w komentarzu dla PAP główny ekonomista ING BSK Rafał Benecki. – Pojawia się pytanie, jak to wszystko udźwigną rynki finansowe. To są bardzo duże potrzeby, najwyższe w historii. (…) Oceniamy, że MF wciąż ma bardzo dużo możliwości, w jaki sposób te potrzeby finansować. Resort ma obecnie 140 mld zł poduszki płynnościowej, może emitować dług zagraniczny, bo startuje z dosyć niskiego poziomu. Ten udział długu to jest 25 proc., a w przeszłości było nawet ponad 30 proc. – dodał Benecki.
To wszytko oznacza, że przyszłoroczny budżet jest skrajnie ekspansywny. – Plany prowadzenia bardziej ekspansywnej niż wcześniej oczekiwano polityki fiskalnej, mogą skutkować zaostrzeniem stanowiska RPP i potencjalnie opóźnić rozpoczęcie dyskusji nad momentem rozpoczęcia obniżek stóp procentowych NBP – napisali w porannym raporcie ekonomiści PKO BP.
Mówiąc wprost widząc fiskalne szaleństwa rządu, NBP może podnieść prognozy inflacji CPI (MF już to zrobiło) i w ten sposób Rada Polityki Pieniężnej dostanie do ręki poważny argument za tym, aby w przyszłym roku jednak nie obniżać stóp procentowych.
Wyższe podatki i niespełnione obietnice
Nawet tak ekspansywny fiskalnie budżet nie oznacza, że podatki będą niższe. Wręcz przeciwnie. Minister finansów Andrzej Domański założył, że wpływy z podatku VAT wzrosną o 50 mld zł, z CIT o 9 mld zł, a akcyzy o ponad 8 mld zł. – Oczekujemy wyraźnego wzrostu dochodów – powiedział minister Domański. Przypomnę tylko, że „wzrost dochodów rządu” oznacza tyle samo, co wzrost nominalnych obciążeń podatkowych Polaków. Czyli wyższe (nominalnie) podatki.
Przy tak wysokim wzroście wydatków militarnych i socjalnych oraz konieczności „posprzątania” po lockdownowym bałaganie w finansach publicznych możemy zapomnieć o większości obietnic podatkowych złożonych w trakcie zeszłorocznej kampanii wyborczej. Wiadomo już, że nie będzie obiecywanej przez Koalicję Obywatelską podwojenia kwoty wolnej od PIT. Co więcej, nie będzie nawet waloryzacji kwoty wolnej i progów PIT, co oznacza faktyczną podwyżkę stawek tego podatku dla sporek części podatników.
Przeczytaj także
Tusk w butach Morawieckiego. Inflacja "pożera" progi podatkowe
Wciąż niewiadomą pozostają losy zasad naliczania tzw. składki zdrowotnej. Partie koalicyjne obiecywały zmianę zasad naliczania składki na NFZ wprowadzonych przez „Polski ład”. Wygląda na to, że niewiele z tego pozostanie. Zapewne władza rzuci ludowi jakiś „ochłap” w postaci kosmetycznych zmian naliczania tej daniny dla mikroprzedsiębiorców i samozatrudnionych. Ale nie ma mowy o powrocie do starych zasad, ani do istotnego złagodzenia uciążliwości tego quasi-podatku. Będzie zapewne tak samo jak z „dobrowolnym ZUS-em”, który finalnie wszedł w życie tylko jednorazowa ulga.
Reasumując, projekt budżetu na 2025 rok jedzie po przysłowiowej bandzie, wynosząc nam relację długu publicznego do PKB niebezpiecznie blisko 60%. Będzie to rok potężnych deficytów i ogromnych wydatków państwa: na wojsko, na socjal i na NFZ. Konsekwencją będą szybko rosnące koszty obsługi zadłużenia Polski oraz brak obiecanych przed wyborami obniżek podatków. Te ostatnie w ujęciu nominalnym zapłacimy znacznie wyższe niż w tym roku. W zasadzie rząd nie ma tu dla nas dobrych wiadomości.
Bardzo ryzykowne jest też stawianie wszystkiego na jedną drogę, w postaci „wyrastania z długu”. Ekipa Donalda Tuska liczy, że dzięki wysokiemu nominalnemu wzrostowi PKB (w znacznej mierze napędzanymi ogromnym deficytem fiskalnym) w perspektywie kolejnych lat uda się obniżyć relację długu i deficytów do PKB. To widać zresztą w dość optymistycznych założeniach makroekonomicznych, gdzie prognozowana dynamika PKB została „podrasowana” z 3,7% do 3,9% przy inflacji CPI rzędu 5%. W obu przypadkach są to wartości wyższe od założonych w czerwcu odpowiednio 3,7% wzrostu PKB i 4,1% inflacji CPI).
Takie założenia wciąż pozostają wykonalne, ale przy coraz wyższym ryzyku. Gdyby ma świecie doszło do pogorszenia koniunktury gospodarczej (np. recesji w USA lub braku ożywienia w strefie euro), to wykonanie budżetu stanie się zagrożone. Jest to zatem dość ryzykowna zagrywka, które może się udać, ale też może nie wypalić. I dopiero wtedy będzie naprawdę źle. Zatem pozostaje nam trzymać kciuki za światową koniunkturę i dobry fart ministra Domańskiego.