NBP wystawił złotego na atak rynków. To zachowanie może być kosztownym błędem. Tylko we wtorek złoty kolejny raz traci do dolara aż ponad 1 proc. „Przekaz, że NBP nie zamierza realizować celu inflacyjnego, poszedł mocniej w świat” – komentuje Mikołaj Raczyński z Portu w Polsce.
Złoty po godz. 10 zaczął się drastycznie osłabiać. Na zdjęciu: Adam Glapiński, prezes NBP (GETTY, Piotr Malecki, Bloomberg)
We wtorek złoty przyjmuje kolejne ciosy. Po godz. 10 względem dolara osłabia się o 1,3 proc. a wobec euro o 1 proc. Wspólna waluta kosztuje już 4,69 zł, a amerykański „zielony” 4,37 zł. Rynek nam nie odpuszcza, co może oznaczać dla polskich portfeli nie lada kłopoty. Problem mają także waluty regionu. Kapitał zdaje się odpływać z naszego rynku.
O godzinie 14 widoczne było umocnienie złotego. Cena jednego dolara osiągnęła cenę 4,35 zł, a jednego euro 4,66 zł. Nie wiadomo jeszcze, czy ten ruch w dół się utrzyma i na jakim poziomie się ustatkuje.
PLN frunie dalej. Skala osłabienia jest bardzo dynamiczna i zupełnie niepodobna do standardowego zachowania EUR/PLN. Przekaz, że NBP nie zamierza realizować celu inflacyjnego, poszedł mocniej w świat – komentuje Mikołaj Raczyński, dyrektor zarządzający i inwestycyjny Portu w Polsce.
– Wszystkie dane, którymi dysponujemy w Narodowym Banku Polskim, wskazują, że nie dochodzimy do celu inflacyjnego do końca roku 2025. Co więcej, wskazują, że nie dochodzimy do górnego pasma odchyleń od celu inflacyjnego do końca 2025 r. – mówiła w TVN24 prof. Joanna Tyrowicz, członkini RPP.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz także: RPP tnie stopy procentowe. "Trudno uzasadnić tę decyzję w dobrej wierze"
To oznacza, że 3,5 proc. inflacji nie osiągniemy nawet za dwa lata. Czesi z kolei spodziewają się zejścia do celu 2-proc. już w przyszłym roku. Pomimo takiego horyzontu NBP obniżył stopy procentowe i zapowiada dalsze obniżki.
Dla rynków oznacza to zmianę zasad gry, a dynamiczne ruchy zachęcają do spekulacji. Ofiarą takiej układanki jest zawsze na początku waluta danego kraju. Tym razem oberwało się złotemu. I to solidnie. Najgorsze, że może to nie być koniec uderzenia w PLN, a za to przyjdzie nam słono zapłacić.
Złoty dostaje cios za ciosem. To uderzy w nasze portfele
Im słabszy złoty, tym gorzej dla wzrostu cen w kraju. Jak pisali w 2021 r. analitycy Banku Pekao, na najbardziej ogólnym poziomie trwałe osłabienie złotego o 10 proc. prowadzi do wzrostu cen konsumenckich o 0,6-0,8 proc. „Największy efekt, gdy jest wywołane przez działanie krajowej polityki pieniężnej lub przez zewnętrzny szok popytowy” – przekonywali.
I to się właśnie stało w Polsce. Po obniżce stóp o 75 pb. na początku września złoty osłabił się wobec euro o ok. 5 proc., a od dolara o ponad 6 proc. Jeśli ta deprecjacja byłaby trwała, inflacja w Polsce mogłaby wzrosnąć o 0,4-0,5 pp.
Taki wzrost skasowałby sztuczną, odgórną zniżkę cen prądu przez rząd, które według PKO BP ma ściąć inflację o 0,5 pp począwszy od września. Niemniej, to dopiero może być początek równi pochyłej dla polskiej waluty.
Zdaniem ekonomistów Santander Bank Polska słaby złoty jest pokłosiem znacznie głębszej obniżki stóp procentowych, niż powszechnie oczekiwano i zwiększenia oczekiwań rynku na dalsze obniżki stóp oraz łagodnych komentarzy prezesa NBP w kontekście kursu.
Sądzimy, że zmiany w polityce pieniężnej stanowią zachętę dla inwestorów krótkoterminowych do gry przeciwko złotemu, chociażby poprzez parę walutową HUF/PLN (węgierski forint/złoty), gdzie Węgry wciąż oferują znacznie wyższy poziom stóp krótkoterminowych. Widzimy przestrzeń do dalszego osłabiania się złotego tym bardziej, jeśli zmaterializują się dalsze obniżki stóp w Polsce przy podwyżce stóp przez Europejski Bank Centralny – uważają specjaliści Santandera.
Im słabszy złoty, tym gorzej dla naszych portfeli
Słabszy złoty oznacza droższy import, droższe paliwa (nawet jeśli z przyczyn politycznych są trzymane przez Orlen na niższym poziomie) i wyższe koszty dla całej gospodarki. Z kolei droższe koszty oznaczają wyższe ceny. Bo na kogoś firmy będą musiały je przerzucić. Na kogo? Na każdego z nas.
Także Polacy jadący za granicę więcej zapłacą za euro czy dolara. Z drugiej strony słabsza waluta oznacza bardziej konkurencyjny eksport oraz zachęca zagranicę do inwestowania w naszym kraju (mniej zapłacą za każde wydane euro).
Niemniej, obniżenie stóp oznacza obniżenie kosztu pieniądza w gospodarce. Tańsze są wszelakie kredyty, więcej pieniądza trafia na rynek, gospodarka, zamiast się schładzać, nabiera rozpędu. Ale to grzanie ma jeden poważny skutek uboczny – inflację. Dlatego też decyzja RPP spotkała się z tak szeroką krytyką rynku.
Prof. Marek Belka, były szef NBP mówił niedawno, że obniżka stóp ma typowo przedwyborczy charakter.
Idziemy śladem Turcji sprzed lat. Tam skończyło się to ponad 100-proc. inflacją – ostrzegał.
U nas 100 proc. inflacji nie będzie, ale już 6, 7, 8 proc. owszem. Co więcej, zdaniem m.in. Międzynarodowego Funduszu Walutowego, na który lubi powoływać się prof. Glapiński, wzrost cen nad Wisłą ma być najwyższym w całej Unii.
Ale to nie koniec. Jak wskazuje Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu, z nieakceptowalnymi poziomami cen w kraju możemy mierzyć się aż do 2027 r.
– Zdaniem prezesa Glapińskiego „stopy zrobiły już robotę”. Tymczasem według aktualnej projekcji inflacyjnej NBP stopy prawie „zrobiłyby robotę”. Prawie, bo inflacja lekko przekraczałaby wciąż górny przedział dopuszczalnych odchyleń od celu na koniec 2025 roku. Pod warunkiem, że byłyby na poziomie 6,75 proc. Jeśli spadły do 6 proc., to „zrobiona robota” – czyli przesunięcie inflacji blisko celu – będzie wykonane na koniec 2027 roku. Jak dobrze pójdzie – podsumowuje ekspert.
Damian Szymański, wiceszef i dziennikarz money.pl