Bernard Arnault. Inżynier, który został najbogatszym człowiekiem świata. Albo jednym z dwóch najbogatszych. Skład czołówki się zmienia. Czasem Arnault jest pierwszy, a czasem drugi. Jak by powiedział Franz Maurer, czasy się zmieniają, a ten Francuz ciągle zasiada w komisji. A przynajmniej w ostatnich latach. Dobra forma, jak na 75-latka.
/GEOFFROY VAN DER HASSELT /AFP
Inżynier, bo skończył szkołę politechniczną. Pewnie miał do tego szczególne uzdolnienia. A poza tym, co w tym przypadku było ważne dla tworzenia się późniejszej fortuny, miał szczęście urodzić się w bardzo zamożnej rodzinie. Nigdy nie musiał się martwić o to, jak zdobyć „pierwszy milion”. Dostał od rodziców, i to nie jeden, lecz od razu kilkanaście.
I potrafił dobrze tymi pieniędzmi zarządzać. Zaczynał jako deweloper, budując domy na Florydzie. Kontynuował w ten sposób rodzinne zajęcie. Potem kupił firmę o nazwie znanej na całym świecie: Christian Dior SA. Było to w roku 1984 i ta data jest w karierze Arnault punktem zwrotnym. Dziś przygotowuje do sukcesji swoje dzieci. Nie do tego, jak mają konsumować, lecz do tego, jak kierować imperium. Podobno regularnie spotyka się z nimi w firmowych siedzibach i prowadzi dla nich seminaria z organizacji i zarządzania przedsiębiorstwem.
Reklama
Prawdziwy Behemot giełdy
Są marki i loga produktów znane wszystkim lub prawie. To też jest miara sukcesu biznesowego. Chanel, Christian Dior, Louis Vuitton, Marc Jacobs. I szereg innych, w tym alkohole. Również sieci handlowe, jak Sephora.
Trzyma to wszystko w garści właśnie Arnault, jako największy udziałowiec spółki LVMH. Notowanej na giełdzie Euronext, czyli zasadniczo w Paryżu (marki luksusowych artykułów obrastają w legendę i są niezmienne, podczas gdy giełdy dość często przybierają coraz to nowe nazwy).
To jest prawdziwy Behemot giełdy. Rynek ceni ją i wycenia najwyżej. W ogóle Paryż to miejsce szczególne, także pod tym względem. Na podium same dobra luksusowe (zwane po drugiej stronie Atlantyku „dyskrecjonalnymi”). Pierwsze miejsce LVMH. Drugie miejsce: L’Oréal. Trzecie miejsce: Hermès. A gdzie półprzewodniki, infrastruktura, przemysł, wysokie technologie, transport? Czyli rzeczy „niedyskrecjonalne”? Takie, bez których w sposób mniej lub bardziej uświadomiony nie jesteśmy w stanie się obyć? Jest i to. Ale Paryż to Paryż. Tutaj inwestycyjny ciężar Stellantisa, Airbusa, Dassault, Michelina, Arcelor Mittala, Totala i Renault ustępuje zalotności torebek i ezoteryczności perfum.
Nic więc dziwnego, że pierwsza trójka ma naśladowców, takich jak Pernod Ricard (aktualnie miejsce nr 21 w CAC40) i inne spółki z tego właśnie, mówiąc technicznie, sektora gospodarki, notowane na największej giełdzie Startego Kontynentu.
Luksus to luksus, i nawet jeśli dziś coraz bardziej się upowszechnia, to nadal ceny wysokie. Przecież dzięki temu firmy zarabiają kokosy. Tym większe, że Chiny nadal kupują, a do grupy najlepszych klientów na produkty znaczone logami premium dołączają Indie. Moda na coś, przełożona na setki milionów kupujących, buduje zarazem finansowe powodzenie tych, którzy zainwestowali w LVMH i podobnych mu tytanów.
Czy moda pasuje do giełdy?
Czyżby moda, popularność, szyk, elegancja, czerwone dywany i pragnienie, by dobrze się czuć – te wszystkie ulotności – dobrze pasowały do giełdy? I wrażenie ekskluzywności również? Może też to, że wielkie marki produktów luksusowych pojawiają się w marzeniach, jako symbole sukcesu, kariery, dobrobytu? I wszędzie je widać. Nawiasem mówiąc, czołówka najdroższych firm amerykańskich (Wspaniała Siódemka, o której pisałem w ubiegłym tygodniu, ma już wartość giełdową równą mniej więcej połowie PKB USA) jest jakby bardziej pragmatyczna. Bliższa życiu, bardziej też nastawiona na urządzanie nam przyszłości, której jeszcze nie znamy, a nie tylko jej ozdabianie. Trochę mniej uperfumowanej subtelności, a więcej walki – Nvidia, Amazon, Microsoft, Tesla, Google, Facebook, Apple. Wszystko to jakieś takie bardziej demokratyczne.
Marzenia to emocje, a te rządzą. Trwa piłkarskie EURO, trudno więc nie myśleć o futbolu częściej niż zazwyczaj. Czym jest ten sport dla masowej wyobraźni, wiadomo. Budzi pragnienia oraz namiętności. Świat się zmienia, i są to pragnienia już nie tylko chłopców, ale i dziewczyn. I te gigantyczne pieniądze. Kluby będące przedsiębiorstwami nastawionymi na osiąganie zysku. Wielkie marki handlowe. Lojalni klienci (pardon, kibice).
Nie zawsze wystarczy kultowa marka
Dlaczego w takim razie ten gatunek marzycielskich emocji jest wprawdzie obecny na giełdach, ale w dalece mniej imponującym stylu i sile, niż szampany, perfumy, torebki i szykowna odzież? Tak, na giełdzie nowojorskiej znajdziemy Manchester United, nadal jedną z najsilniejszych marek sportowych, na giełdzie we Frankfurcie Borussię Dortmund (na jej mecze przychodzi bodaj najwięcej kibiców wśród wszystkich lig i stadionów w Europie), a na giełdzie mediolańskiej (a dokładnie: Borsa Italiana) najsłynniejszy klub włoski, Starą Damę, czyli Juventus Turyn. Jeszcze tu i ówdzie kilka przypadków, czasem nawet znanych, wręcz emblematycznych, jak Celtic Glasgow, Ajax Amsterdam czy kluby ze Stambułu.
Jednak ci, którzy dziś grają pierwsze skrzypce w światowym futbolu, giełdy raczej unikają. Być może przykłady dotychczasowe nie zachęcają. Inwestorzy nie łączą z żadnym klubem notowanym na giełdzie jakiejś oszałamiającej i trwałej historii sukcesu finansowego. Widać nie wystarczy mieć kultowej marki, jeśli przychód zależy głównie od sponsorów i wartości praw telewizyjnych. I mocno jest skorelowany z poziomem sportowym. A sprzedaż biletów kasy nie zapełni, chociaż taka Borussia Dortmund osiąga na tym polu duże sukcesy. No i w sporcie tak globalnym jak piłka chodzi o budowanie soft power, a na giełdzie ciągle liczy się EBITDA.
Ale może to stereotyp jakiś? Może warto się nad tym zastanowić. Ostatnio wiele się mówi, jak profesjonalnie zarządzany jest Real Madryt, a jakie bezhołowie panuje w FC Barcelona. Trochę to deprecjonuje mit El Clásico, bo siły nierówne. Inwestować trzeba, i to ogromne pieniądze, bo kto nie stara się o kupowanie najlepszych graczy ten wypada z elity. Niech się zatem Barcelona zastanowi, czy nie wejść na giełdę. Może by to jej pomogło. I stałaby się jeszcze bardziej czymś więcej, niż klubem. A zatem giełda jako sposób na to, by osiągnąć wyższy poziom.
Do zastanowienia się także dla klubów z polskiej Ekstraklasy (czy też, jak mawia Rafał Stec, „tzw. ekstraklasy”). One mają najbliżej giełdę warszawską. Dla Barcelony musiałaby to być dalsza podróż, bo przecież na pewno nie na Bolsa Madrid – to akurat byłoby wykluczone z powodów pozapiłkarskich. Ale świat jest dziś większy niż choćby jeszcze parę lat temu. Giełdy w Nowym Jorku, Singapurze i…w Rijadzie (Arabia Saudyjska, znane centrum rozwoju piłki nożnej i golfa) czekają na chętnych.
Ludwik Sobolewski, adwokat, w latach 2006-2017 prezes giełd w Warszawie i w Bukareszcie, obecnie CEO funduszu Better Europe EuSEF ASI.
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.