Cieszymy się, że już po 14 miesiącach sprawowania urzędu premier Donald Tusk zaprezentował program gospodarczy swojego gabinetu. Szkoda tylko, że sześciopunktowy plan dla Polski zawiera tak niewiele konkretów i nie porusza większości kluczowych zagadnień.
Na początek może jednak coś pozytywnego. Dobrze się stało, że nowa strategia gospodarcza rządu została ogłoszona w siedzibie warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych. To miły ukłon w stronę inwestorów i rynku kapitałowego, których kolejne rządy (w tym także poprzedni gabinet premiera Tuska, w ramach skoku na OFE) traktował niczym „wroga ludu”, nazywając giełdę „kasynem”. Dobrze, że to podejście odeszło na śmietnik historii.
Teraz rządzący przypomnieli sobie, że chcąc realizować ambitne projekty infrastrukturalne, modernizację i rozbudowę armii, budowę elektrowni atomowej i CPK muszą przeprosić się z kapitałem prywatnym. Lepiej późno niż wcale. Dobrze, żeby tylko pamiętali, że spółki i inwestycje wiążą się z utratą części kontroli (i dochodu) nad danym przedsięwzięciem. Tego ich poprzednicy nie potrafili zrozumieć, traktując spółki z udziałem Skarbu Państwa gorzej niż prywatny folwark (własnego biznesu się przecież nie okrada).
Po drugie, jednoznacznie dobrą wiadomością jest redukcja wymiaru „kagiemnego”, co nie tylko podniesie zyski KGHM-u, ale umożliwi inwestycje w nowe złoża na terenie Polski. O pilnej potrzebie zniesienia wybitnie szkodliwego „podatku od wydobycia niektórych kopalin” pisałem niemal równo 10 lat temu. Zniesienie tej daniny w 2025 roku publicznie obiecała kandydatka na premiera Beata Szydło i tej obietnicy nie zrealizowała. Aby tym razem było inaczej.
Po trzecie, warto docenić zapowiedź deregulacji i utworzenie czegoś na wzór amerykańskiego DOGE-a z Rafałem Brzoską na czele. Co prawda nie wiadomo, co z tego wyjdzie (a w przeszłości z podobnych inicjatyw wynikało bardzo niewiele), ale tym razem nowością jest powierzenie tej misji ludziom z sektora prywatnego, a nie urzędnikom i politykom. Deregulacja – czyli zwrócenie nam naszej wolności odebranej przez przepisy i urzędników – to coś, czego Polsce potrzeba bardziej niż inwestycji. Te przyjdą same, jeśli będą miały ku temu odpowiednie warunki.
Po czwarte, inwestycje w niedoinwestowaną polską kolej i zastrzyk kapitału dla świetnie radzących sobie polskich portów wydają się nie najgorszym pomysłem. Zwłaszcza że tutaj pewnie uda się zaangażować unijne srebrniki z KPO czy innych tego typu brukselskich wynalazków.
Niestety, na tym pozytywne refleksje w zasadzie się kończą. Być może będzie ich więcej, gdy poznamy szczegóły, ale na razie było ich jak na lekarstwo. Po piąte, brak konkretów był wręcz dramatyczny. Zwłaszcza jak na to, że rząd miał prawie 14 miesięcy na ich wdrożenie. Dużo mowy było o inwestycjach. Padła nawet kwota – 650 miliardów złotych. Niby to dużo, ale jak celnie odnotował ekonomista Konfederacji Lewiatan Mariusz Zielonka to przecież tyle, ile państwo i prywatne firmy inwestują co roku! Nie jest to więc żaden przełom, ale propagandowa wrzutka dla mediów bezmyślnie przekazujących rządową narrację.
Po szóste, prawie niczego nowego nie dowiedzieliśmy się w aspekcie rynku kapitałowego. Tu jedynym konkretem była obietnica zwiększenia limitu wpłat na IKZE. Dobre i to, ale osobiście preferowałbym likwidację opodatkowania „na wyjściu” swoich emerytalnych inwestycji. Chodzi o „ikzowską dziesięcinę”, czyli 10-procentową taksę potrącaną od kapitału emerytalnego na koniec okresu oszczędzania. Z punktu widzenia rządu byłaby to w obecnej sytuacji zmiana prawie bezkosztowa, gdyż IKZE dopiero dojrzewają i czas zbiorów (także tych podatkowych) nadejdzie za jakieś dwie, trzy dekady.
Po siódme, ponownie pojawiła się – już raz niedotrzymana – obietnica poluzowania rzemienia Belki, ale tym razem bez jakichkolwiek konkretów, ani nawet terminów realizacji. Zasada zaliczania do strat podatkowych przymusowego umorzenia akcji (co dotyczy głównie banków) to z kolei wyjątkowo drobny (aczkolwiek zasadny) detal. Natomiast nie mam bladego pojęcia, o co chodzi z „lepszym wykorzystaniem” ponownego zapisy do PPK. Mogę tylko domniemywać, że stanie się on jakby mniej dobrowolny.
Po ósme, rząd Donalda Tuska okazuje pełną uległość wobec obłąkanej polityki energetycznej Brukseli i Berlina. Mamy odchodzić od węgla, choć nie wiadomo, czy będziemy mieli go czym zastąpić. Wbrew temu, co stwierdził minister Domański, „transformacja energetyczna” nie jest żadną „koniecznością”, lecz wyborem narzucanym nam przez Niemcy i UE. Na razie funduje nam rekordowo drogą energię oraz kolejne coraz bardziej absurdalne ograniczenia i zakazy. W tym kontekście zapowiedź (aczkolwiek taka jakaś „miękka”) budowy drugiej elektrowni atomowej należy jednak ocenić pozytywnie. Patrząc na reakcję rynku akcji chodzi zapewne o joint venture PGE i ZE PAK-u, gdzie można by wykorzystać do tego celu istniejącą już infrastrukturę w okolicach Konina.
Po dziewiąte, podniesienie limitu zwolnienia podmiotowego z VAT z 200 tys. do 240 tys. zł trudno uznać jako coś innego niż marny ochłap rzucony mikro przedsiębiorcom. To podwyżka raptem o 20%, podczas gdy skumulowana inflacja tylko za ostatnie 5 lat wyniosła 44%. W zasadzie limit ten należałoby przynajmniej podwoić. Zresztą tak samo jak kwotę wolną i progi przychodowe w podatku PIT, o niewaloryzowanej od zawsze uldze na dzieci nawet nie wspominając.
Po dziesiąte, zapowiedziane nakłady na badania i naukę rzędu 300 mln złotych to kwota godna politowania. To kompletne grosze w skali blisko bilionowego budżetu państwa, w większości przeznaczanego na „socjał” i wypłaty dla pracowników budżetówki. Ale to dobrze, że ta kwota jest na tyle mała. Rządowe „inwestycje” rzadko kiedy przynoszą nieujemne stopy zwrotu i nierzadko są defraudowane przez krewnych i znajomych królika.
I wreszcie na koniec można by długo wymieniać, czego w planach gospodarczych rządu zabrakło. Już pal licho, że nie dostaliśmy zbyt wielu konkretów. Ale żeby zabrakło chociaż wzmianki o zapaści demograficznej, polityce migracyjnej czy systemie podatkowym – to już powinno wywołać zdumienie. Tak samo jak brak planu naprawy spaw, za które państwo odpowiada bezpośrednio: sparaliżowany system sądowniczy, wrogi i pazerny aparat skarbowy, niewydolny i strukturalnie nieefektywny państwowy sektor medyczny, fatalną jakość szkolnictwa wyższego oraz zagrożony przez demograficzne tsunami system emerytalny. Wydaje mi się, że podnoszenie kwestii inwestycji i rynku kapitałowego bez rozwiązania tych fundamentalnych problemów nieco mija się z celem.
Z pewnością jednak rok 2025 nie będzie żadnym „rokiem przełomu” dla polskiej gospodarki. Ta ostatnia i tak jest w zdumiewająco dobrej formie zważywszy na jakość klasy politycznej w Polsce i ekstremalnie trudne „otoczenie regulacyjne” fundowane nam zarówno przez urzędników z Warszawy jak i z Brukseli. Nawet jeśli część (być może nawet znacząca część) zapowiedzi tandemu Tusk-Domański są posunięciami we właściwym kierunku, to z pewnością nie są to rozwiązania, które zrewolucjonizują polską gospodarkę i doprowadzą do jakiegokolwiek przełomu.
– Reasumując: ze stwierdzeń, które padły w czasie konferencji trudno wywnioskować, na czym miałby polegać ów przełom, zapowiadany na ten rok (…) Niestety, nie jest to spójny plan działań, które mogłyby przynieść przełom w inwestycjach – ten przełom w inwestycjach rzeczywiście w 2025 roku się dokona, ale będzie to wynik z jednej strony „ruszenia strumienia” inwestycji unijnych (zarówno KPO jak i fundusze spójności), z drugiej zaś bardzo niskiej bazy odniesienia za rok poprzedni. Z dziś przedstawionych informacji w żaden sposób nie wynika, w jaki sposób działania rządu zmienią to, co i tak miałoby miejsce – trafnie skomentował sprawę Marcin Mrowiec, główny ekonomista Grant Thorton.